Wietnam 05.2017
Dwutygodniowa wyprawa do Wietnamu – 24.04-09.05.2017
Wylądowaliśmy w Sajgonie (Ho Chi Minh City) – największym wietnamskim mieście. Szybkie formalności wizowe, odbiór bagażu, transport do hotelu, prysznic i lecimy do knajpy Five Oysters, w której zupka pho zdaje się do nas mówić: zjedz mnie! To wywar na kości wołowej z makaronem i warzywami al dente. Zamawiamy pho bo, oczywiście nie może w niej zabraknąć surowych płatków wołowiny, które w czasie podania zupy z kuchni na stół zdążyły się ugotować. Pałeczki w ruch! Wyśmienita! Ci którzy jedli wiedzą o czym mówię .
Po obiedzie idziemy w miejską dżunglę. Po krótkim przeszkoleniu jak przechodzić przez ulicę wszyscy zostali rzuceni na głęboką wodę: trzeba przejść na drugą stronę przez 4 pasmową ulicę, przez którą płynie rzeka skuterów. Nie było łatwo, ale wszyscy dali radę. Z dnia na dzień będzie coraz lepiej. Wiemy już, że jesteśmy intruzami na ulicy, ale żebyśmy musieli ustępować drogi motorom na chodniku?
Wieczorny spacer po ekskluzywnej francuskiej dzielnicy skończyliśmy na drinku na 5 piętrze Hotelu Rex przy muzyce na żywo.
Kolejnego dnia z Sajgonu wyjechaliśmy wcześnie rano. Kierując się na zachód Wietnamu dojechaliśmy do miejscowości Tay Ninh, która jest stolicą apostolską wietnamskiej religii Cao Dai. Na początek mogliśmy obejść w koło kolorową świątynię z Boskim Okiem na ołtarzu, by o 12 w południe uczestniczyć w nabożeństwie. Niewiele się jednak na nim działo. Usypiającej muzyce towarzyszyły śpiewy, a wierni w białych strojach siedzieli na środku świątyni i od czasu do czasu bili pokłony. Mnisi wyżsi rangą ubrani byli w szaty w trzech kolorach, które symbolizują odrębne religie, z którymi Cao Dai się integruje: żółty – buddyzm, czerwony – konfucjonizm i niebieski – taoizm.
W tej części Wietnamu znajdują się także tunele Cu Chi, których żołnierze Viet Congu używali w czasie walki z wojskami amerykańskimi w latach 60-tych i 70-tych XX wieku. Spacerując po tych terenach zarośniętych dżunglą mogliśmy poczuć się jak wietnamscy żołnierze: szliśmy przez wąskie podziemne tunele (oczywiście o rozmiarze turystycznym), jedliśmy kapiokę (codzienne danie partyzantów), niektórzy strzelali z AK 47, a ja chodziłem w sandałach zrobionych z opon (standardowe obuwie Viet Congu). Z przyjemnością ściągnąłem je po kilku godzinach, ponieważ nie dałem rady w nich chodzić do końca dnia. A żołnierze Viet Congu wygrali w nich wojnę z Amerykanami…
Z Sajgonu do Ben Tre jest 90 km. To tu zaczynamy naszą przygodę z Deltą Mekong – jednym z najpiękniejszych miejsc w Wietnamie. Setki kanałów z brunatną wodą tworzą gęstą wodną sieć. Ben Tre to duże miasto, jednaka już po chwili wypływamy z centrum miasta i brzeg Mekongu zaczyna się zmieniać. Miejsce mieszkalnych, kilku-piętrowych budynków na brzegu zastępują drewniane domki na palach, małe przetwórnie kokosów, niewielkie przystanie załadunkowe, czy zamieszkałe łodzie. Z czasem i to znika, rzeka się zwęża i zaczyna nas otaczać dżungla porośnięta palmami. Prowincja Ben Tre słynie z kokosów, z tego co się z nich wytwarza, oraz z pasiek i znakomitego miodu, oraz produktów pochodnych. Cukierki kokosowe zawijane w papier ryżowy są obowiązkową rzeczą jaką muszę przywieźć do Polski. Dzieci za nimi przepadają choć na początku nieufnie podchodzą do tego jak tłumaczę, że ten papierek „foliowy” można zjeść.
Delta Mekong to oczywiście różne owoce, które mogliśmy już pokosztować: małe banany, ananasy maczane w soli z chilli, arbuz, jackfruit, czy rose apple.
Po dwóch wieczorach spędzonych w głośnym i rozrywkowym Sajgonie, możemy chwilę spędzić w cichej dżungli. Chociaż też nie zawsze, ponieważ Delta Mekong to najludniejsze miejsce w Wietnamie, które swym przyrodniczym bogactwem przyciąga spragnionych dostatniego życia.
Po nocy spędzonej w 4-gwiazdkowym hotelu w Can Tho drugi dzień pływamy łodzią obserwując życie jakie toczy się w wietnamskiej Delcie Mekongu. Kilka km od centrum Can Tho na rzece odbywa się wodny handel. Kilkadziesiąt łodzi stoi na kotwicach na środku rzeki i sprzedają z nich owoce, oraz warzywa jakie wydaje ziemia wokół Mekongu. Podpływają do nich małe łódki, które robią zakupy dla sklepów i hoteli. W centrum Can Tho obok nocnego targu jest natomiast miejsce, gdzie można spróbować ulicznego jedzenia wietnamskiego. W małych budkach obsługiwanych przez 1-2 osoby można znaleźć różnorakie dania, przekąski i desery: naleśniki, owoce morza, kuleczki mięsne, bułeczki nadziewane, kacze nóżki, lody z duriana, szaszłyki, sok z trzciny cukrowej. Klientami są tu głównie Wietnamczycy, którzy podjeżdżają na skuterach i nie zsiadając z nich zamawiają jedzenie. Jest ich naprawdę dużo. Można się więc spodziewać, że jedzenie jest tu bardzo dobre. W Vinh Long zatrzymaliśmy się na lokalnym targu, gdzie prócz owoców i warzyw można kupić jeszcze żywe mięso z przeznaczeniem na obiad: kaczki, kury, ryby, owoce morza, żółwie, węże, żaby.
Bitexco Financial Tower to businessowy symbol i najwyższy wieżowiec Sajgonu. Mierzy 265 m i posiada 68 pięter. Prócz lądowiska znajduje się w nim jeszcze 7-salowe kino, parking podziemny, 6 pięter sklepów, ekskluzywne restauracje, bary i spa, oraz pomieszczenia biurowe, których koszt wynajęcia wynosi 50-60 USD/m kw. My wjechaliśmy na punkt widokowy na 49 piętro, skąd rozpościera się panorama Sajgonu.
Nha Trang to dla rosyjskich turystów plaża, biały piasek, palmy, drinki i ciepła woda w morzu. Dla mniej leniwych są jednak jeszcze inne atrakcje w tym kurortowym mieście, które warto odwiedzić pomimo tego, że leżą nieco dalej od plaży. Pojechaliśmy więc do bogini Po Nagar, która „mieszka” w jednej z czamskich wież z VIII-XII wieku. Tu rosyjskich turystów już prawie nie ma. Świątynie sprzed tysiąca lat wybudował lud, który przybył do Wietnamu z Indonezji. Bogini Po Nagar dzisiaj jest czczona nie tylko przez pozostałości Czamów jakie zostały w Wietnamie, ale stała się ona patronką Nha Trang, jest boginią płodności, a także przyjęła imię Bhagavati jako żona hinduistycznego boga Śiwy.
Kolejną świątynią do której trafiliśmy to najbardziej znana pagoda buddyjska w Nha Trang – Long Son. Poświęcona jest mnichom buddyjskim, którzy w latach 60-tych XX wieku dokonali samospalenia w proteście srogich dla buddystów rządów Diema. Charakterystycznymi rzeczami w tym miejscu są dwie ogromne rzeźby: 17 metrowy leżący Budda, oraz siedzący na kwiecie lotosu 21 metrowy Budda spoglądający na panoramę Nha Trang ze szczytu góry.
Odwiedziliśmy także „świątynię fotografii” – galerię znanego wietnamskiego fotografa Long Thana. Czarno białe zdjęcia zrobiły tak duże wrażenie, że Kasia i Stanisław oraz Gosia i Grzegorz wyszli z galerii zaopatrzeni w tuby ze zdjęciami zrobionymi tradycyjną metodą fotograficzną, sygnowanymi odciskiem palca autora.
Wodospady Ba Ho, które leżą 30 km od Nha Trang, najlepiej oglądać w porze deszczowej. Teraz w Wietnamie jest jednak pora sucha, w związku z tym wody w rzekach jest zdecydowanie mniej, a co za tym idzie wodospady nie są tak widowiskowe. Zdecydowaliśmy się jednak tam pojechać. W Nha Trang było dziś 32 st. C, więc spacer w cieniu przez las w kierunku wodospadów był bardzo przyjemny. W korycie rzeki leżą duże kamienie, po których teraz ze względu na niski stan wody, można swobodnie przejść na drugi brzeg o suchej nodze. Woda jest chłodna, ale bardzo przyjemna i kąpiel, lub tylko zamoczenie nóg daje chwilę wytchnienia. Jesteśmy tu w niedzielę, ilość skuterów na parkingu przed wodospadami uświadomiła nas, że nie będzie tutaj tak cicho jak zwykle. Wietnamczycy lubią pikniki, a brzegi rzeki i wodospad Ba Ho to świetne miejsce na wypad rodzinny, lub z przyjaciółmi. Siedzą po kilka osób, piją piwo, grillują rybki i jedzą to co przynieśli ze sobą w garnkach, woreczkach, lub styropianowych pudełkach i wspólnie biesiadują. Niektórzy mają gitary, a inni przytargali tu nawet olbrzymie głośniki, i śpiewają karaoke. Cicho nie jest. Najbardziej niepokoi mnie jednak bałagan wokół nich, ale Wietnamczycy dbają o porządek, więc wierzę, że te sterty puszek, woreczków i innych śmieci opuszczą to miejsce razem z właścicielami.
Nha Trang to wietnamski kurort nad Morzem Południowochińskim. Większość przyjeżdżających tu turystów jest zdziwiona , że Wietnam może tak wyglądać. W Nha Trang można zjeść także krokodyla.
Hoi An tym razem wygląda nieco inaczej niż zwykle. W Wietnamie od paru dni trwają wakacje, więc tubylcy wsiedli do autobusów, pociągów, na skutery i postanowili odpocząć poza domem. W Hoi An zawsze było dużo ludzi (znaczy turystów), ale tym razem jest prawdziwy obłęd. Do południa był względny spokój, ale pod wieczór, gdy wszyscy wrócili z wycieczek po Górach Marmurowych, z Da Nang, My Son, czy skończyli plażować to ruszyli na stare miasto w Hoi An. Mam wrażenie, że jest dwa razy więcej ludzi niż zwykle (w tym masa Wietnamczyków). Przez główny most na stare miasto ciężko się przecisnąć nie mówiąc już o zrobieniu sobie pamiątkowego zdjęcia tak, aby nikt nie przechodził przed aparatem. Knajpy i restauracje na uboczu, które zwykle świecą pustkami są pełne ludzi, a nam cudem udało się znaleźć miejsce nad rzeką na małych krzesełkach, by zjeść cao lau (chociaż głodni nie byliśmy). Wydaje się jednak, że ta ludzka masa przesuwa się tak spokojnie i bezboleśnie, jak skutery na ulicy w Sajgonie. Wietnamczycy chyba mają już to we krwi.
Dzień wcześniej środkowym Wietnamie (jesteśmy w Hoi An) było 39 st C. Pojechaliśmy do sanktuarium Czamów – My Son. Po przyjeździe autobusem początkowo szliśmy dżunglą więc upał nie doskwierał tak bardzo, jednak same wieże położone są na otwartym terenie, więc słońce przypiekało niemiłosiernie. Nasza polska gromada przybrała nazwę „eleven by boat”, ponieważ wracamy z My Son do Hoi An łodzią. Zwiedzanie My Son rozpoczęło się bardzo przyjemnym pokazem tańca apsar – niebiańskich tancerek, które wyginają się na płaskorzeźbach czamskich świątyń. Z wietnamskim przewodnikiem o „perlistym głosie” obeszliśmy niemalże cały kompleks, który w czasie wojny amerykańsko-wietnamskiej został mocno zniszczony przez naloty bombowe. Kilka ze świątyń jest dziś odbudowanych, a kolejne się remontują, więc z roku na rok My Son powiększa się i pięknieje. Upał nie pomaga w zwiedzaniu, dobrze jednak, że wracamy łodzią po rzece Thu Bon, ponieważ przynajmniej jest wtedy jakiś ruch powietrza.
Hoi An to bez wątpienia najładniejsze miasteczko wietnamskie na naszej trasie wycieczki. Magiczne miejsce z magicznymi ludźmi…
Im dalej jedziemy na północ Wietnamu tym powinno być chłodniej, ponieważ przez Hue (leżące w środkowym Wietnamie) przebiega symboliczna linia po której z jednej strony panuje klimat tropikalny, a po drugiej zwrotnikowy. Nam to się nie sprawdza, w Delcie Mekong na południu nie było aż tak gorąco jak było dzisiaj. W Hue termometry wskazywały dzisiaj 37 st C. Jest bardzo gorąco i wilgotno.
Hue to miasto cesarskie, więc szukaliśmy w tym miejscu śladów cesarzy Nguyen. Największe wrażenie robią olbrzymie grobowce, które obejmują obszar kilku kilometrów kwadratowych np.: grobowiec Tu Duca, czy Minh Manga. Porośnięte są drzewami, wokół są stawy, mostki i budynki w stylu chińsko-wietnamskim. Miejsce rządów Nguyenów – Cytadela – w pełnej krasie mogliśmy sobie jedynie wyobrazić, ponieważ po ofensywie Tet w 1968 roku został po niej gruzy. Naloty bombowców amerykańskich zniszczyły większość budynków, które Nguyenowie budowali przez wiele lat na początku XIX wieku. Mimo wszystko, to co pozostało do dnia dzisiejszego robi ogromne wrażenie. Jedziemy też na lunch ze ślimakami i wyśmienitą rybką, oraz do najważniejszej w Hue świątyni buddyjskiej Thien Mu. Na koniec nasza grupa „eleven by boat” wraca z całodziennej wycieczki smoczym statkiem po Perfumowej Rzece.
Dwie noce spędziliśmy w Hue – cesarskim mieście. Prawie wszystkie posiłki jedliśmy w mojej (teraz już chyba nie tylko mojej, prawda Vietnam Team?) ulubionej restauracyjce Cafe on thu wheels. Niepozorną knajpkę ukrytą w wąskiej uliczce bardzo ciężko jest znaleźć. Prowadzą ją Ki, oraz Ly i w małej, ciemnej kuchni uprawiają kulinarne mistrzostwo. Cokolwiek byśmy nie zamówili z karty to każde danie powala z nóg: czy to zupa pho bo, czy owoce morza z czosnkiem, czy ryba w sosie krewetkowym, czy mango juice z odrobiną miodu, czy zwykła lemoniada… wszystko palce lizać. Od wczesnego rana do późnego wieczoru dziewczyny uwijają się z uśmiechem na twarzy, pomimo tego, że nie mają lekkiej pracy. Nie zdarza mi się w Wietnamie jeść ciągle w tej samej knajpce, ale Hue jest wyjątkiem. Na ścianie restauracji zostawiamy po sobie ślad.
Przylecieliśmy dzisiaj samolotem z Hue do Hanoi. Kierowca busa już na nas czekał na lotnisku i pojechaliśmy do naszego hotelu, który znajduje się na ulicy Thuoc Bac. Ta część Hanoi nosi nazwę Stara Dzielnica. Znajdowali się tu różni rzemieślnicy, a każda ulica specjalizowała się w jednym typie wyrobów. Nasza ulica to żelazna, lub metalowa ulica. Pełno tu kłódek, rurek, blachy, śrubek, zamków, wieszaków, kątowników, narzędzi… Hotel wszystkim się chyba podoba, tylko dziewczyny żałują, że nie mieszkamy na ulicy jubilerskiej.
Wypłynęliśmy w końcu na Zatokę Ha Long – najbardziej urokliwego miejsca w całym Wietnamie. Można leżeć na górnym pokładzie statku i przyglądać się jak strome góry wynurzające się z morza powoli przesuwają się i wraz z płynącą łodzią. Błogie chwile. By jednak zbyt długo nie leniuchować, dzisiejszy dzień w Ha Long spędzamy na pewnej formie aktywności. Na wyspie Ti Top po przejściu prawie 400 schodów osiągnęliśmy wierzchołek punktu widokowego. Krajobraz z góry jest jak z folderu, niesamowite miejsce! Po zejściu na niewielką plażę robimy szybki skok do wody. Chłodna woda (zdecydowanie cieplejsza jak 3 tygodnie temu) daje chwilę ukojenie, bo choć niebo zachmurzone to jest gorąco i duszno. Późnym popołudniem docieramy do miejsca, w którym dostajemy kajaki i pływamy wokół wapiennych wysp. Woda jest spokojna, wokół magiczna cisza, a na kajaku wiaterek lekko nas owiewa.
Dużym wysiłkiem był także dzisiejszy lunch… niestety zdecydowanie zbyt obfity… ale bardzo dobry!
Drugi dzień snujemy się statkiem po Zatoce Ha Long. Elegancki Royal Palace Cruise prócz górnego pokładu, gdzie można leżeć i kontemplować otaczającą przyrodę, posiada dużą salę i kilkanaście dwuosobowych kajut. Kajuty nie są może zbyt duże, ale bardzo przytulne i mają okno na morze. W każdej jest łazienka, klimatyzacja, wiatrak, kosmetyki, a nawet jednorazowa szczoteczka do zębów. W dużej sali prócz stolików i baru (robią m. in. Cuba Librę, oraz White Russian) jest także telewizor, oraz sprzęt do karaoke, ale chętni się nie znaleźli (może to i dobrze). Mieliśmy tu dzisiaj krótki kurs robienia sajgonek z warzywami i mięsem. W sajgonkach jest duża dowolność, każdy zawija w papier ryżowy to co mu smakuje, więc specyficzną kolendrę, chilli, czy mięso można pominąć. Kucharza na pokładzie mieliśmy bardzo dobrego, ponieważ mimo dużej ilości serwowanego jedzenia, niewiele zostawało na talerzach. Było oczywiście tradycyjne wietnamskie jedzenie, ale zaskoczył nas przygotowując nadziewane kraby. Nie dość, że jedzenie było bardzo dobre to jeszcze pięknie podane, a kelnerzy non-stop pytali czy nam smakuje. Do jedzenia oczywiście wino, świeże soki, czy piwo Ha Long. Dzisiaj wcześnie rano na górnym pokładzie mieliśmy możliwość ćwiczenia tai chi pod okiem Wietnamczyka, który pokazywał jakie ruchy mamy wykonywać. Pomimo wczesnej pory (6.00 rano) przyszło sporo osób. Wydawałoby się, że to proste ćwiczenia, a jednak spowodowały nieco trudności.
Komfort, miła obsługa, dobre jedzenie, czysto i oczywiście piękne widoki za burtą sprawiły, że bardzo mile spędziliśmy te dwa dni w Zatoce Ha Long.
W stolicy Wietnamu – Hanoi spędzamy ostatnie chwile przed wylotem do domu. Ostatnie zakupy, ostatnie dania w restauracji, ostatnie lody z duriana, ostatnie dni z temperaturą powyżej 35 st. C. Za chwilę będziemy w Polsce, gdzie pogoda nie będzie nas rozpieszczać. Dzisiejsze kilka godzin spędzamy na zwiedzaniu. Na mapie zabytków Hanoi wybieramy parę miejsc i choć nie jest do nich daleko z naszego hotelu to wynajmujemy auto z kierowcą, ponieważ w takim upale szybko byśmy padli ze zmęczenia. Największe wrażenie robi Świątynia Literatury, której historia sięga XI wieku. Zwykle pełno jest tu studentów proszących o powodzenie w przyszłych egzaminach, bądź dziękujących za pozytywne wyniki. Dziś spotykamy tu masę przedszkolaków, które poubierane w mini-togi będą lada moment wchodzić przez drzwi edukacji. W Hanoi jest też duży kompleks budynków dawnego prezydenta Ho Chi Minha: mauzoleum, dom, biuro, czy miejsce relaksu. Wokół kręcą się robotnicy, którzy zamiatają plac, przycinają żywopłot, sprzątają,… i ciągle słychać gwizdek żołnierza, który pod Mauzoleum wypatrzył jakąś kolejną gapę przechodzącą przez „świętą”, żółtą linię w kierunku miejsca spoczynku Wujka Ho. Tu porządek musi być pod każdym względem. Dziś Mauzoleum jest zamknięte (jak w każdy poniedziałek i piątek) dlatego nie ma długiej kolejki do oddania hołdu zabalsamowanemu ciału Ho Chi Minha.
Całkiem inaczej jest nad jeziorem Hoan Kiem, gdzie ulice wokół wieczorem zamykane są dla aut i skuterów. Pełno tu straganów, zespołów, śpiewaków, animatorów i spacerujących wokół jeziora Hanojczyków. Podobny gwar jest kilka ulic dalej, gdzie na małych krzesełkach przed knajpkami siedzą ludzie, piją drinki, piwo i jedzą różnorakie przekąski. W przeciwieństwie do Sajgonu w Hanoi taka atmosfera skończy się tuż przed 24, ponieważ pilnująca porządku policja nakaże za chwilę zamykać i iść spać. Wtedy na zabawę zostaną już tylko nocne kluby…
W zeszłym roku naukowcy sporządzili mapę otyłości świata z której wynika, że w Wietnamie jest 98 % osób szczupłych, a tylko 2 osoby na 100 to grubasy. Sprawia to ich odżywianie, które składa się z ryżu, wielu warzyw, owoców morza, niewielkiej ilości mięsa i oczywiście lekkiej zupy pho, która króluje w wietnamskiej kuchni. Nie jedzą dużo, ale często. Prócz tego Wietnamczycy dbają o swoją sprawność fizyczną. Wcześnie rano w wielu parkach wietnamskich miast uprawiają sport, każdy na swój sposób. W Hanoi takim miejscem jest deptak przy najbardziej znanym jeziorze – Hoan Kiem. Dziesiątki Hanojczyków przychodzi tu o świcie, by oddać się różnorakim ćwiczeniom indywidualnie lub grupowo. Szerokim chodnikiem wokół jeziora ludzie w różnym wieku dziarsko maszerują, a na ulicy o tej porze jest więcej rowerzystów niż aut i wszyscy kręcą pedałami po kilka okrążeń wokół jeziora. Tuż przy wodzie ustawiają się zorganizowane grupy (często w jednakowych strojach), które ćwiczą tai chi, tańczą, lub wykonują inną gimnastykę. Starsze osoby często stają w rzędzie jeden za drugim i wzajemnie się ostukują. Wokół pomnika cesarza Ly Thai To (który w 1010 roku przeniósł stolicę do Hanoi) kilka par doskonali taniec towarzyski. Jest także wiele osób, które przychodzą gimnastykować się rodzinnie: skłony, przysiady, rozciąganie, podskoki, pajacyki, wykroki, pompki … Uprawiają także sporty grupowe np.: badminton, czy bardzo popularne w Wietnamie da cau – kopanie lotki z piórami obciążonymi kawałkiem gumy bądź plastiku (Zośka).
Kolejne wyprawy do Wietnamu: więcej szczegółów tutaj.
Jeszcze raz dziękuję za wyprawę do Wietnamu. Wszyscy są bardzo zadowoleni. Jesteś wspaniałym przewodnikiem. Przygotowałeś te dwa tygodnie z precyzją szwajcarskiego zegarka, a my chodziliśmy jak jego małe trybiki. Mam nadzieję że spotkamy się wkrótce.
pozdrawiamy, Sławek i Ania Wasilewscy
Jeszcze raz dziękujemy Ci za sprawnie i bezpiecznie poprowadzoną wyprawę do Wietnamu. Mimo wielu niedogodności taka forma „odkrywania ” świata wydaje mi się najciekawsza. Z perspektywy minionych 2 tygodni ułożony przez Ciebie program rozpoczynający się od południa Wietnamu, a kończący na północy również uważam za trafiony. Już dziś zgłaszamy chęć udziału w wyprawie na Kubę ew. do Japonii w 2018.
pozdrawiamy serdecznie i do zobaczenia Ola i Tomek Kukulscy